Forum Walka duchowa Strona Główna Walka duchowa
katolickie forum dla osób wierzących, niewierzących, poszukujących, wątpiących, zagubionych
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dzieje Abrahama Wirwikufla

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Walka duchowa Strona Główna -> Modlitwa / Miłosierdzie Boże
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
bratt
Rycerz


Dołączył: 10 Maj 2007
Posty: 67
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Częstochowa

PostWysłany: Pią 10:37, 17 Kwi 2009    Temat postu: Dzieje Abrahama Wirwikufla

JAN GRZEGORCZYK
Dzieje Abrahama Wyrwikufla (I)
Marcina zobaczyłem pierwszy raz ponad dziesięć lat temu na Bombowym Balu Bezalkoholowym. Zaprosił mnie tam Zenek Laskowik, bym się przekonał, jak można poszaleć na trzeźwo.
Nie zamieniłem wtedy z Marcinem słowa. Musiałem się jednak na niego wówczas natknąć, czego dowodzą zdjęcia z zabawy przebierańców, które po latach wyciągnąłem z szuflady. Przebiegamy obok siebie w tanecznym korowodzie. Tak naprawdę poznałem go jednak parę miesięcy temu, gdy pojawił się u mnie ze swoją ekipą budowlaną. Nie mogłem znaleźć murarzy, a musiałem wybudować garaż. Był szczyt sezonu, kwiat siły roboczej wyemigrował w poszukiwaniu lepszego zarobku, a ci, którzy zostali, byli już dawno obstawieni. Poratował mnie znajomy ksiądz Paweł: „Poczekaj, zadzwonię do Abrahama, może ma jakieś luzy”. „Abrahama?” „No, Marcina…, ma firmę, u niego wszystko w życiu jak u Abrahama. To jego idol” – zaśmiał się ksiądz Paweł.
Z luzami u Abrahama było krucho, ale w tym wypadku zadziała dewiza: „Czego się nie robi dla księdza”. No i po dwóch dniach pojawiła się u mnie brygada. Na pierwszy rzut oka było widać, że to fachowcy „po przejściach”. Traktował ich z dużą wyrozumiałością. Z przymrużeniem oka. Rano wydawał dyspozycje, a sam się ulatniał na inne, bardziej strategiczne fronty. Zadawałem sobie pytanie: naiwny czy tak miłosierny?
Marcin wiedział, że ja piszę, a ja zdążyłem się dowiedzieć od Pawła, że jego historia pełna jest zakrętów. Nigdy nie ukrywałem, że jestem uzależniony od życiorysów, które ilustrują Einsteinową formułę: „Pan Bóg pisze prosto po krzywych liniach ludzkiego żywota”. Zacząłem przy kawie ciągnąć Marcina za język.
Jego życie zawsze było szaleństwem – kiedyś szaleństwem pod wpływem alkoholu, potem – na trzeźwo. Można je zrozumieć tylko pod pewnym warunkiem…
„Dobra nowina jest taka, że ja się nie muszę naprężać, że wszystko jest tak, jak Bóg chce. On ma moc takich gnoi jak ja poprowadzić. Ludzką mocą nic nie zrobię, jestem alkoholikiem, oszustem, gnojem, lakiernikiem, a Pan Bóg dał mi do wychowania gromadę dzieciaków. Nie nadaję się do tego, ale Bóg sobie wybiera takich jak ja. Nie chcę być pyszny. Taka świnia jestem. Bez ręki Boga jestem trupem”. Język Marcina ma niezwykłą urodę – doskonale w nim współistnieją słowa nabożne i wulgarne czy też, mówiąc bardziej uczenie, jest doskonałym przykładem połączenia sacrum i profanum. Szkoda, że takim żywym, wstrząsającym językiem posługują się tylko nieliczni kaznodzieje…
Kiedy wysłuchałem jego opowieści, pierwsze, co mi przyszło na myśl, to Ewangelia o ziarnach, które padły na skałę. Z tym że historia Marcina komplikuje jej wymowę… Nie każde ziarno, które padnie na skałę, jest skazane na zagładę. Jak się Bogu spodoba, Jego ziarna mogą wszędzie wydać plon. Albo też po prostu gnój w połączeniu ze skałą niekiedy przemienia się w żyzną glebę.
* * *
– Można powiedzieć, że w piciu osiągnąłem pełnoletniość. Piłem osiemnaście lat. Od piętnastego do trzydziestego trzeciego roku życia. Miałem trzech braci, wszyscy alkoholicy. Dwóch już nie żyje. Jeden usnął z papierosem i spłonął wraz z knajpą, którą prowadził. Na szczęście w nocy, gdy nie było ludzi. Drugi przed śmiercią podjął terapię, ale zmarł. Trzeci jest trzeźwym alkoholikiem. Ojciec pracował jako kelner i popijał pewnie codziennie, ale nie pamiętam, bym widział go pijanego. Mama nie piła w ogóle, ale… Kiedyś myślałem, że właśnie przez nią piłem. Wydawało mi się, że mnie nie kochała, a ona po prostu nie umiała okazywać uczuć. Jej mama całe życie walczyła o pieniądze, żeby utrzymać dwunastkę dzieci. Dziadek zmarł, kiedy moja mama miała dwa lata. Mama taki miała wzór, trudno, żeby umiała okazywać uczucia. Życie nauczyło ją walki o przetrwanie i zapobiegliwości. Miała brata, księdza w Belgii, który powierzał jej administrowanie swoimi pieniędzmi tu w Polsce, gdzie kupił dom. Mama wyznawała zasadę, że „gdy dobrze ma dobrodziej, to używi się i złodziej”.
Miałem 15 lat, zmarł mi ojciec. Akurat wtedy też zabrano z mojej parafii księdza, z którym miałem wspaniały kontakt. Byłem ministrantem u Matki Bożej w Cudy Wielmożnej. Jego przeniesienie było dla mnie wielką stratą, wkrótce przestałem chodzić do kościoła. Bracia zupełnie się mną nie interesowali. Pamiętam, że moja mama ciągle wyjeżdżała opiekować się swoimi siostrami, a nas zostawiała. Kupowała nam obiady w stołówce. Miałem poczucie krzywdy, w szkole nie bardzo mi szło, wszystko z wielkim trudem… Kiedy po szkole podstawowej powiedziałem, że idę do zawodówki, nikt o mnie nie zawalczył. Nikt nie powiedział: „Szkoda ciebie, możesz wyżej”. Uczyłem się jako lakiernik samochodowy i tramwajowy. Wpadłem w środowisko, gdzie panuje prawo pięści i gorzały. Szkoła zawodowa na Dębcu. Doznałem tam strasznego upokorzenia, bo dobierał się do mnie przerośnięty, dwudziestoletni facet. To wywarło piętno. Chociaż nie osiągnął swego, ciągle byłem zagrożony. Nie czułem znikąd wsparcia, nie mogłem z nikim o tym porozmawiać. Nie miałem nikogo bliskiego. Bracia? Byli starsi i w ogóle nie było więzi między nami. Ten, z którym miałem dobre relacje, zmarł akurat wcześniej. Drugi był typem złośliwca. Obnażał wszelkie wady drugiego człowieka, garbatemu z satysfakcją mówił, że jest garbusem. A ja – korpulentny, krzywe zęby. Miałem masę kompleksów. Nie było sensu się do niego zbliżać.
Gdy kończyliśmy szkołę zawodową, kumple powiedzieli mi, że na egzamin czeladniczy muszę przynieść litr cytrynówki. Upiłem się strasznie. Milicja znalazła mnie w krzakach. Afera. Towarzystwo poszło do chaty, a ja zostałem. Piłem inaczej niż wszyscy. Historie czarne. Zacząłem pracować w prywatnym warsztacie, ale wykorzystywano mnie okrutnie. Chciałem się wyrwać. Poszedłem do Cegielskiego i do liceum wieczorowego, żeby się na siłę wydobyć z dołów. Ale gorzała już mnie ciągnęła. Trzeciej klasy nie podjąłem, bo panienki, dyskoteki. Z panienkami miałem trudności, dopóki nie wypiłem.
Magdalena
Tak poznałem żonę. Na dyskotece. Piękna Madzia. Umówiłem się. Po pół roku się zaręczyłem. Nikt się na mnie nie poznał. To charakterystyczne dla całego mojego życia. Umiałem robić wrażenie. Ojciec Madzi załatwił bilety do „Adrii”. Wypiłem już w domu dla kurażu dwie setki. I na tej zabawie wyzwałem teścia od ch…, bo nie chciał mi postawić kolejki. I wtedy Madzia ze mną zerwała. Ale ja chodziłem pod okna, prosiłem o przebaczenie i ona pomyślała, że miłość wystarczy.
Miałem 22 lata, pobraliśmy się. Moja żona w podróży poślubnej zaszła w ciążę. Urodził się pierworodny Maciej. Od tego momentu rozpoczęła się udręka, bo kochałem Madzię, ale w ogóle nie byłem przygotowany do roli ojca. Z domu nie wyniosłem wzorców. Nauki przedmałżeńskie okazały się zupełną fikcją. Nie umiałem żyć. Ciągnęła mnie dyskoteka i wóda, a ja tu miałem prać obkichane pieluszki. Mieszkaliśmy w osiemnaście osób na 112 metrach kwadratowych, razem z rodziną ciotki.
Żona wysyłała mnie na spacery, szedłem z własnej woli, ale nie miałem do tego serca. Zawsze na spacerze kupowałem sobie piwo i miałem wszystko gdzieś. Po trzech latach urodził się nam drugi syn. Chodziłem po pracy do drugiej pracy, byle nie być z dzieciakami. Graliśmy w karty, piliśmy gorzałkę. Coś tam zarabiałem, ale coraz mniej pieniędzy przynosiłem. Świat mnie ciągnął, dupa mi się rwała. Żona próbowała kupować alkohol, żebym nie chodził gdzie indziej. Ale nie pomagało, bo uciekałem z chaty i szedłem dalej pić. Kiedy wybrali Jana Pawła II, siedziałem w „Tempie”. „No to pięknie!” – na to konto wypiłem kolejną setkę. Wszystko było dobre, jeśli służyło wódzie. Liczyła się tylko gorzała i piłka nożna. Niczym się nie interesowałem, byłem prymitywnym człowiekiem. Książki czytałem tylko do 17 roku życia. Bardzo dużo, żeby uciec od rzeczywistości. Szklarskie, Sawyery, Potop.
Wszyscy mówili mojej żonie, żeby mnie rzuciła. Ciągle jej nawalałem, kłamałem, ciemnotę wciskałem.
Niemcy
W 81 roku pojechałem do Niemiec, żeby zarobić na mieszkanie. A naprawdę to po to, żeby móc już pić bez przeszkód. Byłem totalnym egoistą. Spędziłem tam prawie pięć lat. Po pół roku nastał stan wojenny. Siedziałem w knajpie, na okrągło pokazywali Jaruzelskiego. Wystraszyłem się, że jestem w Polsce, ale gdy zrozumiałem, że nie i że nie muszę wracać, zacząłem dziękować Panu Bogu. Po paru dniach przedstawiłem się jako ofiara stanu wojennego i dzięki temu dostałem lepszą robotę. Taka świnia byłem. Gorzała wypłukała uczucia wyższe. W piątek dostawałem wypłatę, wypijałem jedno piwo i budziłem się w poniedziałek bez pieniędzy. Czasem przed świętami się otrząsnąłem i skombinowałem jakieś 50 marek na paczkę. Normalnie nic nie wysyłałem. Żonie mówiłem, że na pewno na cle ukradli. Mieszkałem w hotelu robotniczym. Kiedyś mówię do mojego kumpla Maksa: „Pożycz mi markę”, a on na to: „Chłopie, tobie to ja bym marki nawet do potrzymania nie dał, a co dopiero pożyczyć”. Do dziś pamiętam, jaki to był dla mnie wstrząs. Na to zapracowałem.
Niczego tam się nie dorobiłem. Samochody?... Miałem jakieś gruchoty, oszukane, ukradzione… Ten przysłowiowy Polak złodziej… w dużej mierze to była moja zasługa. Za niczym nie tęskniłem, wszystko było wypłukane. Tysiąc razy mówiłem sobie, że już nie piję. W poniedziałek się trzymałem, we wtorek straszna walka, a w środę już piwo za markę. Wyskakiwało z automatu. Wszyscy pili, tylko oni umieli. Miałem pseudonim Wyrwikufel. W Trinkhali tak potrafiłem zabajerować, że przez dwa lata dawali mi piwo na krechę. Jedyne, co robiłem poza piciem, to czasem chodziłem na strzelnicę.
Żony nie zdradzałem. Tak można by powiedzieć, w każdym razie nie miałem żadnych romansów. Do kościoła nie chodziłem, tylko przed kościół. Polski kościół w Hanowerze na Buchholzu… Tam toczyło się życie towarzyskie, kwitła giełda pracy. Na wiele lat odszedłem od Kościoła.
Nieprawdopodobne, że żyję. Tyle razy mnie poobijali, okradali, że mnie nożem jakieś Turki nie zadźgały, to cud.
* * *
Marcin przyjeżdżał do mnie ze swoją ekipą zawsze elegancko ubrany. Marynarka w kratkę albo jasny lniany garnitur. Trudno go było skojarzyć z menelem, który ledwo uszedł przed nożami Turków.
Miał wspaniałą cechę: gdy rozpoczynaliśmy rozmowę, wyłączał komórkę. Albo się zastrzegał, że odbierze tylko, jakby dzwoniła żona. Gdy mówił, zapalał się. A gdy się zapalał, zaczynał się jąkać. A ludzie się jąkają albo wtedy, gdy nie mają wiele do powiedzenia i chcą rozwlec słowo w czasie, albo gdy mają do powiedzenia zbyt wiele. Marcin należy do tych drugich. Mówi całym sobą. Gestykuluje zamaszyście, a przede wszystkim ten jego wzrok „łamiący łyżeczki”… Podnosi na nosie okulary, jakby chciał poprawić optykę, zobaczyć wyraźnie, czy jego słowa docierają do rozmówcy, czy trafił do tarczy.
Powrót
– Moja żona przyjechała do mnie i mówi: „Wróć, zaczniemy wszystko od nowa”. Gdybym wyjechał parę dni później, to bym skończył w więzieniu – za niezapłacone rachunki, rzyganie, sikanie po bramach. Byłem kloszardem. Wszystko miałem w siatce.
Wiedziała, co sobie bierze na głowę, wierzyła w miłość. Dostała paszport przez kosmiczną pomyłkę. Na milicji przeoczyli, że od paru lat siedzę w Niemczech.
Wróciliśmy obładowanym maluchem. Przywieźliśmy proszki, stary telewizor, wideo, coś tam zorganizowałem, ukradłem. Przyjechałem do Polski wstawiony. Pamiętam powrót do małego pokoju pomalowanego przez żonę. Nie przywiozłem żadnych pieniędzy, niczego się przez cztery lata nie dorobiłem i ona o tym wiedziała. „Nie martw się, najważniejsze, żebyś nie pił”.
Była intendentką w przedszkolu, lecz nasze dzieci prowadziła do innego przedszkola. Ja siedziałem w domu i się witałem z Polską. Codziennie nowi znajomi i flaszka. Byłem dla nich atrakcyjny. Oglądali wideo i słuchali moich opowieści, „jak było”. Koloryzowałem niemożliwie. Przedstawiałem się jako ofiara. „Gdyby mnie Niemcy nie okradli, byłbym na parę lat urządzony”.
Żona wracała z dzieciakami, a ja pijany. Grałem w karty, chodziłem na jednorękiego bandytę. Do żadnej roboty nie chciałem się nająć. W Niemczech zarabiałem 18 marek za godzinę, a tu chcieli, żebym tyrał za 20 złotych dziennie. Myślałem, żeby wrócić do Niemiec.
Próba
Przyszedł 13 września 85 roku. Sprzedałem skradzione w Niemczech wideo. W nocy przegrałem w karty wszystkie pieniądze. Wróciłem do domu. Poszedłem do kuchni. Żona spała z dziećmi w pokoju, który był oddzielony dużym holem. Od wielu dni nie miałem z nią już żadnego kontaktu, myślała o rozwodzie. Napisała pozew, który znalazłem w czasie jej nieobecności. Wiedziałem, że lada dzień może go zanieść do sądu, jeśli się nie zmienię. A ja nie miałem żadnej nadziei na zmianę, na nic. Byłem nikim. Otworzyłem w kuchni pół litra, które kupiłem jeszcze na melinie. Odkręciłem gaz, zapaliłem papierosa. Żeby się zapić na śmierć, żeby to wszystko wyp… w powietrze. Nic mnie nie obchodziło, co się stanie z kamienicą, ze światem, z rodziną. To był moment, gdy dotknąłem dna. Stanął przy mnie szatan – to wiem na sto procent – i mnie okłamał, że nie ma dla mnie życia i żebym skończył. To, że wtedy, w tej nocy… Pan Bóg mnie otaczał opieką, chociaż Go przeklinałem. W tej nocy… Pamiętam tylko jedną rzecz. Przyszedł do mnie mój ojciec, który zmarł w 71 roku. Ani razu mi się nie śnił po śmierci. A tej nocy przyszedł i mówi: „Synku, co ty wyprawiasz?”. Pamiętam, jak dziś, ten jego płaszcz. Był w swoim jasnym, długim prochowcu. I kapeluszu. Całe życie ze mną nie rozmawiał, może dlatego wtedy jego słowa były tak mocne.
W środku nocy żonę obudził synek, że chce siusiu, chociaż nigdy tego nie robił. Poczuła gaz… Chlusnęła na mnie wodą, zacząłem coś bełkotać. Pootwierała wszystkie okna, podała mi w kompocie relanium, żebym spał i nie zrobił więcej głupstw. I sama zasnęła, z nerwów. Madzia zawsze z nerwów zasypia.
Po dwóch dniach zaprowadziła mnie do poradni przeciwalkoholowej. Przedtem nigdy tego nie próbowała. Szedłem potulnie jak owieczka, nie stawiałem żadnego oporu. Przyjęła mnie doktor. Opowiedziałem jej historię mojego życia, a ona mówi, że jestem alkoholikiem. „Być może”, odparłem, a ona, że nie być może, tylko na pewno. Zawołała Madzię: „Teraz mąż pani coś powie”. Nienawidziłem jej długo za to, co zrobiła, ale metoda okazała się skuteczna. Musiałem powiedzieć, że jestem alkoholikiem. To było najgorsze ze wszystkiego, co dotąd mnie w życiu spotkało. Musiałem swoją pychę kopnąć w dupę. Wyzwałem tę kobietę w głowie od najgorszej.
Byłem załamany. „Mam dwóch synów, mówię po niemiecku, mam żonę i malucha, i ja jestem alkoholikiem?”. Wracała stara pycha. Kiedy odkręcałem gaz, wiedziałem, że jestem ostatnią nędzą, a teraz miałem pretensje do wszystkich, jak mogą mnie tak nisko oceniać.
W poradni spotkałem jakiegoś Romana, co nie pił 8 lat. Zaprowadził mnie na mityng AA, a tam co rusz ktoś wstawał i mówił, że jest alkoholikiem… Zaraz po spotkaniu pobiegłem do „Tempa” i wypiłem pięćdziesiątkę. Kiedy ci ludzie mówili, że nie chcą pić do końca życia, to się przestraszyłem. Przecież całe moje życie to było picie i mecze. Jak miałbym żyć, jak miałbym oglądać mecz bez gorzały?
Od tego czasu chodziłem na AA, a żona na AlAnon. Chodziłem na grupy i brałem antikol. A mimo to piłem. Robiłem się wtedy czerwony jak burak. Chęć picia była tak wielka, że spod ziemi wydobywałem pieniądze. Nawet wybierałem dzieciom ze skarbonki. Wypijałem dwie setki i szedłem do kina, żeby nie było widać, że jestem taki czerwony.
Pewnego dnia rano żona mi mówi, że mam iść odebrać pranie, serwetę na niedzielę. Po drodze była „Przynęta”. Wszedłem, wypiłem piwo. Po chwili dwadzieścia pięć złotych na serwetę się rozpłynęło. Musiałem jakoś oszukać, bo piłem dalej. Na koniec wykopnęli mnie z knajpy. Leżałem na Świętym Marcinie, w samym centrum. Przechodził kolega, z którym się wychowywałem. Całe dzieciństwo graliśmy razem w kapselki. Wziął mnie na ramiona. Po drodze zwymiotowałem na niego. Zrzucił mnie na wycieraczkę przed drzwiami. „Następnym razem, jak mnie obrzygasz, to ci tak ryj skopię…”.
Żona nie wytrzymała. Na drugi dzień wyszła z pracy i poszła do dominikanów. W kościele zaczęła krzyczeć: „Panie Boże, niech on zginie, niech on umrze, ja jestem skończona, zrób coś!”.
Marcin, opowiadając tę historię, wszedł całkowicie w rolę lamentującej żony. Siedział naprzeciw mnie, potrząsał ręką i chłostał w zapalczywym gniewie siebie samego leżącego na wycieraczce. To niepoważne, ale w tej chwili ujęły mnie te kapselki. Taki ewangeliczny szczegół, który był dla mnie namacalnym dowodem, że to się zdarzyło naprawdę. Bo po co w tej chwili wspominać o kapselkach? Abraham leżał na Świętym Marcinie, wtedy to była ulica Armii Czerwonej, takie poznańskie Champs Elysées. Mieszkał paręset metrów dalej nad kinem „Muza”. Przypuszczam, że musiało go mijać wielu znajomych. Pewnie odwracali głowy ze zgorszeniem, ze śmiechem, a najprawdopodobniej udając, że nie widzą. Może by i pomogli „rannemu” sąsiadowi, ale jak, co z takim zrobić? I tylko miłosierny „Kapsel”, kolega z podwórka, pochylił się nad nim. Zaniósł przed dom, a potem obiecał, że „jak jeszcze raz, to skopie mu ryj”…
– Byłem w domu na takim kacu, na takim gigancie, czułem się jak szmata. Wieczorem nagle, nie wiem dlaczego, wstałem i poszedłem do tego samego kościoła co Madzia. Nie mogłem już wytrzymać tego obrzydzenia do siebie, że okradłem dzieci, że wszystkich zawiodłem. Syn już wcześniej powiedział mi, że nie ma na mnie co liczyć, i zapytał, po co przyjechałem z tych Niemiec.
Poszedłem do dominikanów. Żona nic o tym nie wiedziała. Tak samo jak ja nie wiedziałem, że ona tam była. To nie był przypadek, to był cud. Piętnaście lat nie byłem w kościele. Stanąłem pod chórem. I nagle ksiądz mówi: „Pomódlmy się teraz za tego, któremu jest najciężej”. Osunąłem się na kolana w rogu przy kolumnie i zacząłem płakać jak dziecko. Nie wiem, czy ktoś na mnie patrzył, byłem poza rzeczywistością. W tym momencie przeszyła mnie świadomość, że już nie będę pił. Cały kościół się za mnie modlił. Kiedy wychodziłem, wiedziałem, że odzyskałem życie. Czułem, że Jezus mnie dotknął. Nie umiałem sobie nigdy niczego wyobrazić bez wódki. Ona siedziała mi na ramieniu od rana do wieczora. I nagle to minęło. To był 11 lutego 1986 roku. Wyzdrowiałem w Dzień Chorych, Dzień Matki Boskiej z Lourdes.
Poszedłem na drugi dzień na grupę i powiedziałem, że zostało mi zabrane poczucie, że niepicie to tragedia. Nie muszę pić.
Weryfikacja
Znałem dobrze kościół, w którym Bóg dotknął Marcina. Przy nim jest klasztor, w którym mieści się Wydawnictwo W drodze. Na mszy często stałem w miejscu, gdzie rozpłakał się Marcin. Znałem księdza, który wypowiedział słowa o najbiedniejszym w kościele. Nie znałem tylko żony Marcina. A cały czas, gdy słuchałem jego opowieści, w tyle głowy słyszałem pytanie: Jak ona to zniosła?
– To jest wszystko takie nieprawdopodobne… Chciałbym na twoją historię spojrzeć oczami twojej żony.
– Nie widzę przeszkód, pogadaj z nią. Myślę, że Madzia się zgodzi. Wiesz, my jesteśmy już kilkanaście lat na Drodze. Przyzwyczailiśmy się do rozmawiania…
Wieczorem odebrałem telefon z informacją, że mam przyjść, kiedy chcę.
* * *
Mimo wszystko jechałem z lekkimi obawami. Czy żona Marcina nie potraktuje mnie jak intruza, wkraczającego w buciorach w ich życie intymne? Na szczęście się okazało, że oboje mają to samo przekonanie – jeżeli nasze doświadczenia mają komuś pomóc, to proszę…
Magda przyniosła placek, kawę i po paru minutach rozmawialiśmy z sobą, jakbyśmy się znali lata.
– Słuchaj, mówiąc brutalnie, chciałem u ciebie pewne rzeczy zweryfikować, bo to, co opowiadał mi Marcin, chwilami wydaje mi się niewiarygodne.
Marcin siedział obok nas na kanapie i w napięciu przysłuchiwał się rozmowie na swój temat. Unosił swoim zwyczajem okulary na nosie, wzrok jego wędrował z żony na mnie, a ze mnie na żonę, zupełnie jak za piłeczką tenisową.
– Ale co chciałbyś wiedzieć? – spytała Magda.
– Jak to jest możliwe czekać na człowieka tyle lat?
– Ja wiem, że Marcin opisuje nasze życie, jakby to był jeden wielki koszmar, a były przecież także w nim okresy radości. On to wszystko uśrednił, namalował jednym kolorem. Zanim wyjechał do Niemiec, owszem, wypił, ale też potrafił mnie gdzieś zabrać… Czasem przyniósł kwiatki, a jak już przyniósł, to sporo, zawsze był hojny w gestach. Kiedy on mówi swój piciorys, to wydaje mi się, że ja to inaczej widzę.
– To znaczy, że koloryzuje?
– Nie wiem. Ja nie mam pamięci do złych rzeczy, nie pamiętam bolesnych szczegółów.
– A pamiętasz wasze wyjście do „Adrii”, kiedy wyzwał swego przyszłego teścia od najgorszego?
– Tak.
– Nie zapaliły ci się lampki ostrzegawcze?
– Kiedy człowiek ma dwadzieścia lat i się w kimś kocha, to jest ślepy. Każdy myśli: w moim wypadku będzie inaczej, nasza miłość uzdrowi, co chore.
– I powiedziałaś: „Miłość wystarczy”.
Magda się uśmiecha.
– Skoro Marcin tak pamięta…
– Te słowa mogły oznaczać albo wielką naiwność, albo największą mądrość, mogą człowieka powieść ku przepaści albo go zbawić… Chyba raczej się nie łudziłaś, że w Niemczech haruje w pocie czoła, aby zarobić na mieszkanie.
– Tak, rodzina kpiła sobie ze mnie, że powinnam mu tam jeszcze posyłać paczki, bo ma ciężko. Widzisz, problem polega na tym, że ja nie widzę nic nadzwyczajnego w tym swoim czekaniu na Marcina. Mnie się wydaje, że to jest efekt ukształtowania w dzieciństwie. Przeżywałam pewne rzeczy inaczej emocjonalnie niż moja matka, ale zasady postępowania miałam z nią wspólne. To są geny… Matce nigdy nie przyszło do głowy, żeby podkopywać autorytet ojca, choć były momenty, gdy jako kobieta mogła się poczuć zawiedziona, zagrożona. Nie, zawsze było: „Papcie na baczność, ojciec wraca!”. Powrót ojca to była święta sprawa.
– „W łonie matki mnie utkałeś”…
– No tak. Fundament dostałam od mojej mamy i dostawałam go przez całe życie. Ona nie wyobrażała sobie, że można zostawić męża. Zawsze trzymała stronę Marcina. Zawsze w tle było ratowanie, żeby coś się nie rozpadło. Jako młoda dziewczyna wiele razy byłam na nią wściekła z tego powodu. Marcinowi gorzkie słowa mówiła teściowa, czyli jego mama. Moja go chroniła, zawsze widziała w nim jasną stronę.
Zresztą ja to wszystko troszeczkę inaczej rozumiem. Bo widzisz, my jesteśmy kilkanaście lat na Drodze. W neokatechumenacie. Człowieka ratuje ta chwila, gdy zrozumie, że Bóg ma wobec niego swój plan. Że nic w jego życiu nie dzieje się bezsensownie. Ja dzisiaj dziękuję za alkoholizm Marcina, bo ten alkoholizm nas może przed wieloma rzeczami uchronił… od wielu uwolnił. A ty nie wierzysz, że wszystko, co się dzieje, jest dobre?
– Jest dobre wtedy, gdy sprowokuje człowieka do przemiany, ale… Znałem ludzi, którzy pili od dzieciństwa i pijani umierali. Całe życie nie wytrzeźwieli…
Wtrącił się milczący do tej pory Marcin. Umówiliśmy się, że potowarzyszy nam na początku rozmowy, a potem się ulotni. Ale się nie ulatniał, słyszałem nawet, jak poinformował przez telefon, że nie przyjedzie o umówionej godzinie na budowę. Słuchał nas i jednocześnie wertował Biblię.
– Patrzcie, dzisiaj jest takie czytanie z Koheleta: „Przyjrzałem się pracy, jaką Bóg obarczył ludzi, by się nią trudzili. Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata, tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł, jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca”. To jest nie do pojęcia, że Bóg na założyciela narodu wybranego powołuje Abrahama, oszusta, człowieka, który w Egipcie handlował swoją żoną. Niby ze strachu, ale potem zobaczył, że na urodzie swej żony może zbijać interesy. Dla mnie Biblia jest codzienną porcją nadziei, że taka nędza jak ja ma do wykonania jakieś zadanie.
Magda pokiwała głową.
– Im więcej jest rzeczy, których nie pojmuję, tym bardziej jestem pewna, że Bóg to wszystko trzyma. Ale nie zawsze tak było. Kiedy poszłam na grupę AlAnon, to chciałam tak ją zreformować, żeby tam nie padało słowo Bóg. Strasznie byłam zbuntowana. Krzyczałam: „Gdzie On był, jak to wszystko się waliło?!”.
– A jednak pobiegłaś do Niego po pomoc. Pamiętasz ten swój krzyk w kościele dominikanów? Dlaczego nie wytrzymałaś akurat wtedy? Przetrwałaś najgorsze… Przetrwałaś Niemcy.
– Postawiłam się, bo już miałam inną świadomość. Od pół roku byłam na grupie AlAnon. Nie można się biernie godzić na wszystko. Miałam przeczucie, że Marcin tego dnia zapije, mówiłam to swej koleżance. Wracam do domu o szóstej, jego nie ma. Po chwili sąsiad zrzucił go pod drzwiami. To było jak trzęsienie ziemi. Wszystko we mnie pękło. Na drugi dzień poszłam do dominikanów. Wołałam przez łzy: „Boże, zabierz mi ten alkoholizm!”.
– Marcin mówił, że krzyczałaś, żeby to jego zabrał…
– Nie przypomnę sobie, jak to było. My zgadaliśmy się na ten temat parę lat temu. Najważniejsze w tym było to, że oboje osiągnęliśmy dno w sensie działania po ludzku. Oboje musieliśmy oddać wszystko Bogu. Pamiętam, że kiedy wyszłam z kościoła, to się uśmiechałam, bo wiedziałam, że coś się stanie. Zupełnie jakbym była nienormalna.
– I co się stało? Kwiaty, prośba o przebaczenie, przysięga, że już nigdy nie sięgnie po butelkę? Dlaczego się nie zgadaliście, że każdy zaznał jakiegoś przełomu?
Marcin kręci głową.
– Czułem, że Jezus mnie dotknął, ale co miałem mówić? Przecież ja już sto razy przyrzekałem, że nie będę pił. Dlaczego Magda miałaby w to uwierzyć?
Suchy
– Dwudziestego trzeciego marca pojechałem do Zakroczymia na rekolekcje trzeźwościowe. Wyspowiadałem się u ojca kapucyna, który w czasie wojny był w Dachau. Ojciec Benignus, z brodą, przypominał ojca Pio, powiedział mi, że Pan Bóg mnie kocha takiego, jakim jestem. Za pokutę dał mi jedną Zdrowaśkę… Byłem wstrząśnięty. Za te wszystkie złodziejstwa i kłamstwa, za to wszystko, co zrobiłem żonie, dzieciom, Bóg podarował mi nowe życie. Powaliło mnie miłosierdzie. Z dwoma kolegami poszedłem podpisać deklarację, że nie będę pił. Obaj wytrwali w trzeźwości.
Ksiądz mówi, podpiszcie, na ile kto chce, ale najlepiej na rok. No to Andrzej, trzymając różaniec, nagle oznajmia, że podpisuje do końca życia. To ja powiedziałem, że też.
Przyjechałem z tym dyplomikiem do domu. Ale zamiast zachwytu w oczach Magdy zobaczyłem przerażenie. „Co ty zrobiłeś? Człowiek nie może ręczyć, że będzie coś robił zawsze. Nie wiesz, co cię spotka”.
Magda się śmieje i potakuje.
– No tak, byłam przerażona. Przez myśl mi nie przeszło, że on może nie sięgnąć po butelkę. Strach, co będzie, jak teraz zapije?
– Jednak wiara i łaska mnie niosła. W czerwcu 86 miałem 4 miesiące abstynencji. Pojechaliśmy z kolegami z AA do księdza Jana Chrzanowskiego, którego w ogóle wtedy nie znałem. Prosił mnie, bym powiedział parę słów w kościele. Cały struchlałem. Objął mnie z taką miłością, przytulił. Mnie, tego gnoja. Ile razy go widzę, to zawsze go w rękę całuję.

Chodziłem na AA trzy razy w tygodniu. I nadal grałem w karty z kolegami z grupy, bo nie miałem swojego życia. Jak widziałem knajpy, to przechodziłem na drugą stronę, odczuwałem fizycznie, jakby miał mnie wchłonąć jakiś wir.
Początki niepicia były ciężkie dla rodziny. Byłem dla niej nadal nieobecny. Jedynym problemem dla mnie było trzeźwienie, a raczej niepicie. Dwa lata się boksowaliśmy. Ciągle kłamałem. Mówiłem, że idę do pracy, a nic nie robiłem. Użalałem się nad sobą. Mam 33 lata i jestem jak worek mięsa. Nic nie umiem. Nie umiem podjąć decyzji, żadnej. Dorosły… Nikt, niedojda. Wszczynałem z tej niemocy awantury. Madzia zaczęła mnie prowokować, jakby chciała powiedzieć: „Idź się napij”. Dostałem dar, ale jako człowiek nic się nie zmieniłem. Po jednej z awantur wyszedłem w końcu się napić. Już stałem na Placu Wolności w kolejce po piwo, w kuflach. „Ty…, ci pokażę, teraz ci pokażę!” – byłem nabuzowany, wyzywałem nadal w duchu żonę. Byłem dwa miejsca od nalewacza i oprzytomniałem. Zadzwoniłem do sponsora. W AA niektórzy mają do pomocy kogoś z większym okresem trzeźwości, bardziej dojrzałego. Wyratował.
Po dwóch latach mego niepicia, okresu „suchości”, nasze małżeństwo było w proszku. Skąd miałem mieć pokorę? Byłem pyszny jak paw. Osiemnaście lat piłem.
Owoce sykomory
– Magda, jak to możliwe? – spytałem. – Wytrzymałaś tyle lat. Stał się cud, u dominikanów. Czy to nie była nagroda na tyle wielka, że wszelkie późniejsze kłopoty powinny się wydawać na miarę człowieka? A tobie właśnie wtedy puszczają nerwy. Nie bałaś się, że po tych kłótniach znów znajdziesz zasikanego męża na wycieraczce przed drzwiami?
– Marcin całe życie uciekał z domu. Prowokowałam, żeby zapił, bo nic się nie zrealizowało z moich oczekiwań. Nie było go dla mnie, dla domu.
– Ale minął koszmar.
– Uważałam, że skoro już jest, to niech będzie dla mnie, a nie, że ja widzę, jak na grupach się ściska z dziewuchami. Bryluje, świeci. Wyjeżdża w dzień i w nocy, by ratować kolegę czy koleżankę, która zapiła. O ratowaniu domu, rodziny nie myślał. Wiele kobiet, żon alkoholików, którzy przestali pić, miało te same zastrzeżenia. Oni są tak szczęśliwi, że nie piją, że cały czas się ściskają. A ich żony były odrzucone w czasie picia i kiedy przestali – to samo. „Co się musi wydarzyć, żebym weszła na swój tor, żebym odebrała, co mi się należy?” – płakałam. Kiedy pił, mogłam mieć nadzieję czy się łudzić, że jak wytrzeźwieje, to się zmieni. Teraz nie pił i był dla mnie bólem. W nic już nie wierzyłam. Nie zdawałam sobie sprawy, że alkoholik zwykle tyle lat musi trzeźwieć, ile pił. Rodziny alkoholików rozpadają się najczęściej, gdy jedno przestaje pić i spostrzegają, że nic ich nie łączy albo nic nie są w stanie zbudować. Za mało się mówi, że wraz z trzeźwieniem jednego z małżonków musi „trzeźwieć” także drugi, ten, który nie pił.
Nasz syn miał ogromne problemy. Najpierw obsesyjnie rozpowiadał wszędzie, co się stanie, jak tatuś wróci. Tatuś z nim będzie jeździł na rowerku, będzie chodził do kościółka, będzie z nim rozmawiał. Powrót ojca okazał się dla dzieci katastrofą. Kiedy był w Niemczech, co prawda nie mieli ojca, ale mieli poukładany dom. W wielu sprawach pomagała mi matka. Mieli porządek, spokój, poczucie bezpieczeństwa. Wrócił tata i nie dość, że nie spełniły się ich marzenia, to jeszcze wszystko runęło. Powrót tatusia okazał się klęską. Ten, który miał być powodem do dumy, leżał pijany pod płotem na widoku wszystkich. Natychmiast zaczęły się nagany dla Maćka. Potem tatuś zaczął trzeźwieć. Nie pił, ale nadal nie widział swoich dzieci. Szczególnie starszy syn przez lata nie był w stanie mu wybaczyć.
– Nie wiedziałem, jak się rozmawia z dziećmi. Ze mną nikt nigdy nie rozmawiał – Marcin to mówi takim tonem, jakby tłumaczył, dlaczego tak było, ale wcale się nie chciał usprawiedliwiać.
– I co się stało? Jaki cud musiał się wydarzyć, żebyście siebie odnaleźli?
– Nie mogłam już sobie poradzić. Krzyczałam na dzieci w bezradności. Pewnego dnia siedziałam na środku ciemnego pokoju i mówię, że zwariuję. Czułam się totalnie odrzucona. Czekałam na czułość, a on wracał, brał gazetę lub książkę, a potem nagle dzwonił telefon i wybiegał przejęty kogoś ratować. Tego dnia wszedł i jak zobaczył mnie w tym ciemnym pokoju, pyta, co jest. Powiedziałam, że musimy porozmawiać. Do tej pory się tylko żgaliśmy. I nagle jakby się otrząsnął. Powiedzieliśmy sobie o swoich oczekiwaniach. Nie tylko ja mówiłam o swoich żalach, ale on także. O tym, że cały czas czuje się kontrolowany. Ciągle żyłam strachem, że zapije, stąd ten odruch wąchania, wydawało mi się, że dyskretnego, który go ranił. Coś tej nocy puściło. Zaczęliśmy rozmawiać o nowym życiu. Zaczął mnie przytulać. Przez pierwsze dni wydawało mi się to takie nieporadne, sztuczne, wymuszone przez moją skargę. Ale z czasem ta czułość stała się prawdziwa… Nie umiem tego nazwać. Wiesz, to coś tak jak z sykomorą. Jadłeś kiedyś sykomorę?
– Nie…
– Jest niezwykle gorzka, dopóki jej nie przekłujesz. Tak jest z naszym sercem. Dlatego Jezus kazał wejść Zacheuszowi na sykomorę.
Biznesmen
– Pewnego dnia zacząłem z kolegą z AA handlować masłem. Kupowaliśmy cały samochód masła i sprzedawaliśmy w ciągu dnia za dwukrotną cenę. Sklep na kółkach, żadnych podatków, czysty zysk. Pieniądz płynął strumieniem. Przeprowadziliśmy się do pięknego mieszkania na osiedlu. Potem sprowadzaliśmy z Austrii pomarańcze. Nie dojechaliśmy na targ, a wszystko nam wykupili. Interes taki, jak w tamtych czasach, korzystanie na braku przepisów, bez cła, łapówki. W końcu przerzuciliśmy się na handel pościelami i ręcznikami. W kilku miastach mieliśmy hurtownie. Kupa forsy, nie wiedzieliśmy, co z nią robić. Kupiliśmy fabrykę. Za dwa miliardy starych złotych gotówką. Dwaj niepijący alkoholicy. Fabryka bawełniana, zatrudnialiśmy pięćset osób.
Wybudowałem ogromną willę, pałac. Mieliśmy służbę, pieniędzy tyle, że szafy się nie zamykały. Auto za półtora miliarda. Chciałem pokazać, że jestem ktoś. Ilu miałem przyjaciół, którzy klepali mnie po plecach. Jeździłem do Warszawy, gadałem z ministrami. Byłem prezesem klubu piłkarskiego i za moich czasów wprowadzaliśmy go do I ligi. Pan Bóg odbiera rozum, jak chce kogoś ukarać. Wydawałem pieniądze, które kombinowałem w chory sposób, po to, żeby ktoś sobie biegał po boisku. Robili mi zdjęcia, a ja rosłem w próżność. Chociaż cały czas chodziłem na AA. Nie zapominałem, że dzięki temu, że tam jakoś uporządkowałem swoje życie, stanąłem na nogi. Po przerobieniu Szóstego Kroku, który nakazuje trzeźwiejącym alkoholikom zadośćuczynić za wyrządzone szkody – te, które można – pojechałem do Hanoweru. Zajeżdżam z kolegą, właściwie kierowcą, do mojej Trinkhali, gdzie wypiłem morze piwa na krechę. Wchodzę i szok! Koło baru na żółtej kartce napis: „Martin Pole…” „Marcin Polak winien dwa i pół tysiąca marek...”. Ta kartka wisiała cały czas przez te parę lat. Wyjąłem banknoty. Opowiedziałem barmanom o moim wyjściu z nałogu. Szczęki im poopadały… Nie mogli zrozumieć.
* * *
– Wszystko miałem, tylko że żona nie odbierała naszego dobrobytu jako błogosławieństwa. Chciała żyć skromnie i spokojnie. Prawda, Madziu? – Marcin zwraca się do żony ze śmiechem, a ona potakuje i oboje się śmieją nad sobą z tamtych czasów. Magda przyniosła albumy. Pokazuje mi zdjęcia z owych chwil „świetności”. Piękny ogród, wspaniała willa. Goście, goście, uczty, grille, Marcin w garniturze, Marcin w markowym dresie. Są także stare zdjęcia z Niemiec, jeszcze nad kuflem.
– Któregoś dnia mój wspólnik poszedł do kasyna. Wygrał 30 tysięcy, wrócił, i znów poszedł, ale już nie wygrał, tylko przegrał. Ja byłem na tyle głupi, że nie umiałem temu zaradzić. Brał pieniądze z kasy i szedł do kasyna. Mówił, że jedzie kupić bawełnę. Trzy razy kupił, a dwa razy nie kupił. Byłem głupi, nie nadawałem się do tego biznesu. Dałem wspólnikowi pełnomocnictwa i pojechaliśmy na wakacje. Po paru dniach dzwoni gosposia i mówi, że przyszli panowie i wszystko nam plombują i zabierają.
Moja pycha została nakłuta.
Nie, nie załamałem się. Nie sięgnąłem po alkohol.
Przesiadka
– Gdy dziś pomyślę, że byłbym fabrykantem, to jestem szczęśliwy, że ten wspólnik zaczął grać w kasynie. Błogosławię Boga, że jestem głupi i nie muszę brać udziału w tych jazdach do Warszawy. Kiedyś usłyszałem, że jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to wszystko będzie na swoim miejscu. Ale trudno mi to było zrozumieć, bo w ogóle nie znałem Boga. Moja żona dowiedziała się kiedyś w AlAnon o rekolekcjach neokatechumenatu. Jeszcze kiedy byłem fabrykantem. To nie były takie normalne rekolekcje, których człowiek wysłuchuje i być może zapamięta jakieś zdanie dla siebie. Te rekolekcje to był początek drogi. Madzia chwyciła się tego. W sobotę szła na mszę świętą, która trwała 2, 3 godziny. Wyjeżdżała na spotkania. Byłem zadowolony, że znalazła swoją oazę. Ja miałem swój biznes. I kiedy zbankrutowaliśmy, ona już była zmieniona, przygotowana na ten wstrząs, na to, że nagle przyjaciele, znajomi dziwnie wyparowali. Przedtem podśmiechiwałem się z jej modlitw. Taka jej nieszkodliwa pasja, hobby. Teraz, gdy zostałem bankrutem, spojrzałem na nią inaczej.
Po bankructwie jeszcze 2, 3 lata mieszkaliśmy w naszym domu. Tylko meble i samochody pobrali. Potem sprzedaliśmy mieszkanie, kupiliśmy małą działkę. Nie chcę o tym mówić w szczegółach, bo kombinowałem, oszukiwałem, unikałem komorników. Wstydzę się tego mataczenia, nawet teraz, jak o tym mówię, ale taki byłem, składałem się z przekrętów. Trudno się przyznać, że jest się oszustem. Tak… Prowadziłem grę, która i tak nie uchroniła mnie przed sprzedażą domu, ale poszukałem jakiejś chwilowej kwatery i kupiłem działkę. Znów zacząłem budować dom. Kilka razy mniejszy. Maleństwo na naszą miarę.
W tym czasie zacząłem prowadzić biuro obrotu nieruchomościami. Jakieś drobne pieniądze na początek miałem. Przesiadłem się z mojego luksusowego auta do starego fiata 125. Wydawało mi się, że wszyscy znajomi się śmieją. Bzdura. Czy to jakaś różnica, jakim samochodem człowiek jeździ? To jest w człowieku, to było we mnie. Dla wielu ludzi moje bankructwo nie miało znaczenia, ale ja się czułem, jakbym na czole miał jakieś znamię. To tak jak z alkoholem, kiedy przestajesz pić, to ci się wydaje, że wszystkim zależy, żebyś się napił, a jak nie, to się obrażają. Ja miałem takie rzeczy w głowie. Sądziłem ludzi według siebie. Pracował u mnie kiedyś prawnik, a ja się z niego podśmiechiwałem, że ma słaby wóz. I potem go spotkałem na skrzyżowaniu. Ja tym starym fiatem, a on w jakiejś limuzynie. Kiedy na mnie spojrzał, myślałem, że się zapadnę pod ziemię.
Ciągle chodziłem na AA. To było jedyne środowisko, gdzie czułem się pewnie. Tam nikt krzywo na mnie nie patrzył. Możesz tam gadać, co chcesz. Raz się wywiązała rozmowa o Kościele. Nagle ludzie zaczęli mówić, że niepokalane poczęcie to jest pieprzenie papieża. Doznałem poczucia wstydu, bo po niemiecku umiałem, a nic nie wiedziałem o swojej religii, nie wiedziałem, co to za święto Niepokalanego Poczęcia. Wiedziałem jedynie, że Matka Boska urodziła bez stosunku. Byłem zażenowany, było mi źle. Wróciłem w nocy do domu, obudziłem żonę i pytam, czy ta jej wspólnota jest w Kościele, bo jeśli tak, to chciałbym się do niej przyłączyć.
Madzia była już tam trzy i pół roku i nagle ja tam wszedłem ze swoją osobowością, z przebojowością. Nie umiem być z tyłu.
– Przez następne trzy miesiące wspólnota wiedziała o nas więcej niż my sami przez wszystkie lata – śmieje się Magda.
– Nie była zadowolona, że przyszedłem. Miała dosyć moich ambicji, kompleksów.
W 1996 roku w dziesięciolecie mojego niepicia wybrałem się na pielgrzymkę do Częstochowy. Drugi raz. Pierwszy raz poszedłem w 91 roku jako dziękczynienie za trzeźwość, za fabrykę, za dobrobyt. Zostawiłem auto. Nie wziąłem ani grosza. Poszedłem z moim synem. I pamiętam, że jak wychodziliśmy z domu z plecakiem, to mówiłem, jak to możliwe, przecież ja nie dojdę nawet do katedry. A to było raptem 2, 3 kilometry. Ale ruszyłem. Najciężej na początku było mi prosić ludzi o nocleg. Byłem biznesmenem, wynajmowałem, jakie chciałem, hotele. W trzech czy czterech domach mi odmówili. Ciężkie przeżycie. „O wy… mógłbym was kupić…” – kląłem w duchu. Musiałem poskromić pychę. Ale doszedłem do Częstochowy. 300 kilometrów.
Ten drugi raz wybrałem się już jako bankrut. Po stu siedemdziesięciu kilometrach mnie cofnęli. Moje ciśnienie oszalało. Lekarz powiedział, że nie wolno mi iść ani kroku dalej, bo nie ręczy za moje życie. Miałem do pogadania z Matką Boską, ale widać taka była wola… Stanąłem u wylotu miasta, by złapać stopa i wrócić do domu. Kiedy w czasie jazdy opowiedziałem gościowi swoją historię, mówi: „Panie, ja jestem niewierzący, ale jeszcze dzisiaj pójdę do kościoła”. Nigdy więcej go nie widziałem.
W każdym razie prawdziwe cuda w moim życiu wydarzyły się dopiero później. Niedługo Bóg kazał mi wyjść przed namiot i policzyć gwiazdy…
Propozycja nie do odrzucenia
– W 1996 roku wybrałeś się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, podziękować za dziesięć lat trzeźwości. Jednak po przejściu prawie dwustu kilometrów zostałeś z niej zawrócony przez lekarza.
– Bóg wiedział, co robi – śmieje się Marcin. – Może bym prosił o rzeczy, które nie byłyby dla mnie najlepsze, a On by nie potrafił odmówić. Wkrótce po moim powrocie ksiądz Mateusz zaprosił nas do Miałek, gdzie był kapelanem w Domu Dziecka. To było w lipcu 96 roku. Pamiętam, że zajadaliśmy się czereśniami. Po mszy stoimy sobie z księdzem i nagle on pokazuje nam trójkę dzieci. Jedno było w wózku. Zostali siłą zabrani od rodziców alkoholików. „Może byście je wzięli na parę dni?”.
– Ja się nie odezwałam – dopowiada Magda, uśmiechając się na wspomnienie swojej reakcji.
– Przyjechały do nas w lipcu czy w sierpniu. Kiedy je po trzech dniach pobytu u nas odwoziłem, mówiłem: „Boże, dziękuję ci, że nie mamy tych dzieciaków, bo bym nie wytrzymał”. Tak mówiłem, a jednak zaczęły do nas przyjeżdżać. Basia miała 10 lat, Milenka sześć, a Andrzejek trzy. Początki były bardzo mizerne, bo dom nie był przygotowany na przyjęcie dzieci. Potem wyznaczyliśmy dla nich specjalne miejsca, szafeczki itd. Zorganizowaliśmy zabawki. Zbudowaliśmy dla nich piaskownicę.
Po pewnym czasie przeżyliśmy wielki smutek i niepokój. Mój pierworodny syn Maciej odszedł z domu. Nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. To był skutek tego, że nie miał we mnie ojca. A także bunt wobec tego, że przyjęliśmy obce dzieci. Kiedy słyszał, że mówiły do nas „mama”, „tata”, to szedł za dom i płakał. Aż pewnego razu wyszedł z domu i zniknął na półtora roku. Szukaliśmy go przez organizację zagubionych Itaka. Poczucie bezsilności zabijało Magdę. Szukaliśmy go daremnie. Pojechaliśmy ze wspólnotą neokatechumenalną do Paryża na Światowe Dni Młodzieży, na spotkanie z Janem Pawłem II. Rok wcześniej dołączyłem do wspólnoty. Na Drodze neokatechumenalnej objawił mi się Jezus Chrystus.
Na tej pielgrzymce chcieliśmy wymodlić powrót syna.
We Francji usłyszałem słowo, które mnie otworzyło. „Nie to, co wchodzi do człowieka go niszczy, ale to, co ma w sercu”. Trafiło mnie w sam splot słoneczny. To było bezwzględnie do mnie. Popłakałem się. Cały czas sobie tłumaczyłem, że byłem świnią z powodu alkoholizmu. A to nieprawda. Jakieś zło tkwiło w moim sercu.
Sara
– Do Paryża jechałam załamana w dwójnasób – wspomina Magda – po pierwsze z powodu syna, a po drugie, dlatego że po dwudziestu latach zaszłam w ciążę i poroniłam. A potem we Francji nie mogłam dostać okresu. Nie wiedziałam, co się dzieje. Miałam już 45 lat i wydawało mi się, że zaczyna mi się klimakterium. Gdybym wiedziała, że znów jestem w ciąży, to bym w ogóle w te upały nie pojechała.
W Paryżu dwie kobiety w moim wieku powiedziały, że są w ciąży. Zaskoczyło mnie to, tym bardziej byłam smutna z powodu mojego poronienia i oznak klimakterium. Pewnego dnia poszłam pod prysznic z naszą katechistką. Zwierzyłam się jej ze swoich problemów, a ona stwierdziła tylko: „Jesteś w ciąży” i poszła dalej. Kiedy powiedziałam o tym Marcinowi, płakał z radości.
– To była łaska – mówi Marcin. – Może Bóg spojrzał na mnie, choć nie doszedłem do Częstochowy? Ja moich dzieci nie pamiętam, jak były małe. Ojcostwo wydawało mi się wtedy karą. Wiele lat byliśmy z żoną oddaleni, ale dzięki pobytowi we wspólnocie odnaleźliśmy się na nowo. I to zbliżenie psychiczne zostało ukoronowane ciążą. Przyjechaliśmy z Paryża, cieszyliśmy się jak dzieci.
W domu zastaliśmy syna. Odmienionego, z fioletowymi włosami. Wrócił, choć nie na długo.
– Na drugi dzień pobiegłam do lekarza. Właśnie z Maciejem. Lekarz rzekł obruszony, że mam sobie wybić z głowy dziecko. „Jaka ciąża? Chyba urojona”. Lecz gdy zaczął mnie badać, nagle zmienił całkowicie głos: „O Jezu, rzeczywiście serduszko bije”. Wychodzę od lekarza, syn czeka w poczekalni. Wyglądało tak, jakbym miała takiego młodego faceta. Widziałam zgorszone twarze, więc mówię: „Maciej, będziesz miał braciszka!”.
– A ja zacząłem Pana Boga wystawiać na próbę i codziennie się modliłem: „Panie Boże, wszystko jedno, byle była zdrowa dziewczynka” – śmieje się Marcin.
– Kiedy byłam w szóstym miesiącu ciąży, Marcin miał wypadek, kiedy wracał samochodem ze spotkania neokatechumenatu, i znalazł się cały w gipsie. Po dwóch dniach samochód wjechał na pasach w moją mamę. W efekcie dwie ręce złamane i gips. Wszystko było na mojej głowie. Nie wiem, skąd brałam siły. Lekarka powiedziała tylko: „Albo się pani położy, albo ja nie biorę za panią odpowiedzialności”.
– W marcu 1998 żona rodziła Joasię. W klinice ze szczęścia zwariowałem.
– Tak – śmieje się Magda – poleciał na grupę AA i mówi: „Urodziliśmy!”. Piotr go pyta: „A Magda też przy tym była?”.
Trojaczki
– W kwietniu dowiedzieliśmy się, że dzieci w Miałkach będą rozdzielone, że była rozprawa, bo ojciec umarł, a matka się nie leczy i sama się zrzekła praw rodzicielskich. Młodsza dwójka będzie wzięta do jednej rodziny, a Basia zostanie w Domu Dziecka. Jej nie chcieli, bo według nich była za stara. Dodatkowo zażądali, że więzi mają być zerwane i dzieci nie mogą się nigdy o sobie dowiedzieć…
Siostra powiedziała nam, że dostajemy dzieci ostatni raz. Kiedy pakowałam ich rzeczy przed odjazdem, czułam, jakby miały umrzeć.
W Domu Dziecka te dzieciaki prawie się nie widywały, bo należały do innych grup. Basia zachorowała na zapalenie płuc i kiedy przyszła ze szpitala, odwołała swoją zgodę na rozdzielenie. Ale znalazł się ktoś nowy, kto chciał wziąć całą trójkę.
Siostra pytała, czy byśmy ich nie wzięli na długi weekend. Trzeciego maja.
– Rocznica naszego poznania – kiwa głową Marcin.
– W niedzielę byliśmy w kościele. Andrzejek miał trzy latka, lecz w ogóle nie mówił. Trzymałam go na kolanach. A on całą mszę patrzył mi w oczy. I słyszałam w uszach: „Chciałaś mieć dużo dzieci, to proszę”. W głowie mi się kotłowało. We wspólnocie rozmawialiśmy akurat o Abrahamie, który uwierzył wbrew nadziei. Na starość dowiedział się, że będzie ojcem potomstwa licznego jak gwiazdy na niebie. Byłam zbulwersowana tym tematem. Jak Pan Bóg mógł żądać takich rzeczy od niego. Jaką trzeba mieć w sobie odwagę albo wiarę, żeby pójść w jego sytuacji za głosem Pana Boga?
Opanowała mnie myśl, żeby zabrać te dzieci. „Boże, jestem gotowa, ale ten mój wariat na pewno się nie zgodzi”. Błogosławił zawsze chwilę, kiedy je odwoził do Miałek.
Marcin potakuje.
– I ja miałem pragnienie zabrania tych dzieci, ale bałem się powiedzieć to żonie – mówi. – Kiedy siostra przyjechała po dzieci, bo zepsuł się nam samochód, Magda wywołała mnie z pokoju. „Marcin, ja jestem gotowa wziąć te dzieci” – powiedziała. „Madziu, ja też”.
Pan Bóg właśnie tak działa. Dał nam słowo o Abrahamie, a my odpowiedzieliśmy na nie. „Siostro, te dzieci nigdzie nie pójdą” – oznajmiliśmy. Pamiętam, że rzuciły się nam na szyje, przyrzekając, że nie będą robić kłopotu.
Oczywiście, dzieci nie mogły przyjść do nas od razu. Zaczęliśmy załatwiać formalności.
Schody
– Jest rzeczą niesamowitą, że zdecydowaliście się przyjąć te dzieci tuż po – można by powiedzieć – cudownym urodzeniu Joasi. Mieliście radości jakby pod dostatkiem…
– Prawda jest taka, że gdyby nie było tych dzieci, pewnie nie byłoby też Joasi. Kiedy przywoziliśmy je na weekendy, różne rzeczy chodziły nam po głowach. „Gdyby człowiek jeszcze raz był młody, miałabym dzieci”. A to, że urodziła się Joasia, może z kolei otworzyło nas na nie… One wzajemnie siebie zrodziły.
Był jeszcze problem naszych rodzonych dzieci. Dwóch synów. Maciej był poza domem. Problem był z Tadziem. Miał wówczas osiemnaście lat. Rano, kiedy mieliśmy jechać po dzieci do Miałek, zeszłam do niego i widzę, że płacze. „Tadziu, co się dzieje?”. „Mamo, ja sobie nie wyobrażam, żebyś ty oprócz nas miała inne dzieci”. Przytuliłam go i mówię: „Pamiętaj, one nigdy nie będą tak kochane jak wy”. I wtedy jakby mu kamień olbrzymi spadł z serca. A ja całą drogę płakałam.
– To był pierwszy sierpnia. Przywieźliśmy dzieci po wakacjach zawszone i z świerzbem. Magda przez miesiąc musiała wybierać im gnidy i smarować maściami. Wszystko w naszym domu zostało zburzone, ale byliśmy zadowoleni.
Szybko jednak pojawiły się problemy. Choć dzieci przyjeżdżały do nas od dwóch lat, w ogóle nie mieliśmy świadomości, że będzie to takie trudne.
Najstarsza Basia miała już dwanaście lat, zaczęła tak wszystkimi manipulować i dyrygować, że Magda nie wiedziała, co robić. Zaczęła wysiadać psychicznie. Dzieci myślały, że to Basia je uratowała.
Dzieci przeszły w domu rodzinnym ogromny krzyż, łącznie z molestowaniem. Zdarzało się, że były w nocy wywożone do lasu i zostawiane tam. Andrzejek kiedyś do mnie mówi: „Tata, czy mógłbyś zamurować te okna?”. Chciał być w zamurowanym pomieszczeniu z żarówką, by mieć pewność, że nikt go nie wywiezie.
W czasie rozmowy oglądam albumy ze zdjęciami. Mnóstwo zdjęć z wakacji. Cała rodzina w komplecie. Piękne są szczególnie te nad brzegiem morza. Krzysztof, Joasia, Basia, Tadziu, Milenka, Andrzejek i jeszcze jakichś dwoje dzieci. I oczywiście Marcin z Magdą. Idylla, szczęcie, radość. Niezwykłe jest też zdjęcie, na którym Jan Paweł II, zamyślony, lecz pogodny, trzyma rękę na głowie Milenki. Była u niego z dziećmi z Miałek, jeszcze zanim trafiła do domu Marcina i Magdy. To zdjęcie wciąga, jak zapowiedź tajemnicy. Jakby Papież tą ręką wysłuchał wszystkiego. Bo często wysłuchać znaczy dotknąć.
Najpierw kwiatek i piesek
– Staraliśmy się postępować jak najlepiej, ale nie rozumieliśmy, że u tych dzieci wszystko jest odwrotnie – mówi Magda. – Jeżeli masz rybki w akwarium w czystej wodzie i wsadzisz w błoto, będą zdychać… Tak samo jest, gdy z błota przeniesiesz je do czystej wody. Kiedy Marcin próbował je przytulać, to im się to brzydziło, bo oni mieli inne skojarzenia. Dotyk kojarzył się jedynie z biciem albo molestowaniem.
Trafiliśmy do Stowarzyszenia Rodzin Zastępczych i dopiero tam zaczęli nam mówić, co mamy robić. Siostra żadnych instrukcji nam nie przekazała. Wszędzie za nas jedynie gwarantowała. A my nie mieliśmy żadnej wiedzy. Ja jestem matematyczką z wykształcenia. W życiu nie myślałam, że mogę obce dzieci chować. My, którzy sami w jakimś sensie tworzyliśmy rodzinę patologiczną, wzięliśmy dzieci z rodziny patologicznej.
– Podobno człowiek wychodzący z uzależnienia powinien najpierw się sprawdzić przez rok, pielęgnując kwiatek. Jeśli temu podoła, może sobie kupić psa albo kota. Potem może spróbować zająć się drugim człowiekiem. Nie przeszliście tej drogi…
– Ty mylisz pojęcia, to nie była nasza decyzja! – wybucha Marcin. – To była decyzja Boga.
– Ważne w tym wszystkim jest to, że Bóg, dając nam dzieci na wychowanie, dał nam też pomoc w postaci ludzi, którzy pozwolili przetrwać i zrozumieć, co w tych dzieciach się dzieje. I co się dzieje w nas – dodaje Magda.
– Choć przez pierwsze trzy, cztery lata byliśmy zdani na samych siebie – wtrąca Marcin.
– Tak, początki łatwe nie były. Psychologowie, którzy potem zaangażowali się w naszą rodzinę, tłumaczyli nam, że te wszystkie dramaty nie są ani naszą, ani ich winą. Każde z tych dzieci, jeśli nie przerobi swojego odrzucenia, nie będzie nigdy w stanie przyjąć naszej miłości.
Tak naprawdę całe to nasze życie prowadzi Pan Bóg, On wybiera te popsute ogniwka. Nawet gdybym ja była psychologiem, a Marcin profesorem, to działając po ludzku, już byśmy dawno to spieprzyli. Połowa dzieci zabranych z Domów Dziecka do rodzin wraca tam, skąd przyszła. Ludzie się poddają. Na wiele rzeczy nie ma odpowiedzi. Pan Bóg ma swoją logikę.
Nigdy wam nie wybaczą
– Prowadziłem biuro nieruchomości. O siódmej jechałem swoim starym fiatem do pracy. Często jeździliśmy nim w szóstkę. Dwójka naszych synów była już poza domem.
Sytuacja z dziećmi z Miałek stawała się coraz trudniejsza. Przestały udawać. Zaczęło wychodzić ich prawdziwe oblicze. Chciały się na nas odegrać za swoją mamę, za swój dom. Sprawdzały, do jakiego momentu będziemy je kochali.
– Zaprzyjaźniona psycholog powiedziała, że one nigdy nam nie wybaczą tego, że nie urodziły się w naszej rodzinie. Ból porzucenia ich przez biologicznych rodziców jest tak wielki, że nie mogą sobie z tym poradzić. A z drugiej strony czują, pomimo naszych starań, że nie potrafimy ich tak kochać jak rodzonych dzieci.
Pewnego dnia powiedzieliśmy im, żeby nam wybaczyły, że nie potrafimy ich kochać tak jak nasze własne dzieci. Powiedzieliśmy, że to jest niemożliwe, tak jak jest niemożliwe, żeby one mnie tak pokochały jak swoją rodzoną matkę. Dzieci z rodzin patologicznych prawie zawsze po wyjściu z domu, w którym zaznały krzywdy, będą bronić swoich rodziców.
Nauczono mnie, by nie mówić rzeczy, które mogą zranić, by mówić cicho, zagłaskiwać, nie wyobrażałam sobie, jak można powiedzieć dzieciom brutalną prawdę. Ale uznaliśmy z Marcinem, że prawda nas wyzwoli. I myślę, że w ostatecznym rozrachunku to nasze wyznanie i prośba o wybaczenie były zbawienne.
Laudesy
– Basia zaczęła w szkole brać narkotyki i okradała nas z pieniędzy. Pięciokrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Rozmowy nie skutkowały. Dawała słowo, że będzie inaczej, że już nigdy, a potem połykała tabletki i wieźliśmy ją na płukanie żołądka. Jeździliśmy też z nią na terapię. Tam wszystko wyglądało pięknie. Terapeuci obserwowali nas przez weneckie lustro i mówili, że wszystko jest w porządku. Że stanowimy rozumiejącą się rodzinę. Wracaliśmy i się zaczynało.
– Kiedyś usiadłam podłamana i mówię: „Basiu, ja robię wszystko dla ciebie, a ty mi dajesz w dupę za swoją mamę”. Nie rozumiałam, co się dzieje w jej głowie. Zamurowało ją. Nagle się rozpłakała i zaczęła krzyczeć: „Mamo, jak ja bym chciała wejść do twojego brzucha i jeszcze raz się narodzić!”. Ona mówiła do mnie zawsze: „mamo”.
Wielu ludzi radziło nam, żeby oddać Basię. Wspierała nas droga neokatechumenalna. Katechiści mówili nam: nie traćcie wiary, będziemy wam pomagać, mówcie laudesy w niedzielę. Rozmawiajcie ze sobą. Droga neokatechumenalna wyposażyła w nas coś takiego jak liturgia domowa. Nieraz było takie napięcie przy śniadaniu, że nie odmawialiśmy laudesów. Ale prosiliśmy dzieci o przebaczenie.
– Jak wyglądają takie laudesy?
– Odmawiamy brewiarz przez 15 minut. Śpiewamy nasze przepiękne pieśni napisane przez Kiko, twórcę wspólnoty neokatechumenalnej. Oparte są one w całości na tekstach biblijnych – ewangeliach, psalmach. One tak na mnie działają, jakby ktoś głaskał słowem. Dziewczyny cudownie grają na gitarach. „Na próżno się budowniczy trudzi, jeśli Pan Bóg domu nie zbuduje…”. „Jak łania tęskni do wód…”.
Potem czytamy coś na chybił trafił i okazuje się, że ten fragment zawsze dotyczy naszego domu. Mówimy echo. Czyli jakie słowo wzbudza w nas słowo Boga. Jak ktoś nie chce, nic nie mówi. Następnie wyznajemy, co było dla nas trudne w minionym tygodniu. Tak zwane czyszczenie brudów. Jedno mówi drugiemu, że czuje się przez niego zranione. Jeden płacze, drugi prosi o przebaczenie. Jakby to sobie powiedzieli na korytarzu, inaczej by wyglądało.
Co tydzień przeżywamy wspólnie cud otwierania Biblii. Gdyby nie było laudesów, męczylibyśmy się cały tydzień. One uratowały nasz dom. To jest jedyny czas, kiedy zostawiamy telefony. W laudesach rozmawiamy z Bogiem. Basia przychodziła na laudesy nawet w okresie buntu.
– Nie wydają im się w tych chwilach czymś sztucznym? Nigdy dzieci nie wyzwały was od dewotów, nawiedzonych?
– Nigdy.
– Czy to jest możliwe, że ktoś się kłóci, a chwilę później siada do laudesów?
– Jeśli ktoś naprawdę nie jest w stanie, to nie przychodzi na laudesy, ale zdarza się to niezwykle rzadko.
Zmartwychwstanie Basi
– Po piątej próbie samobójczej Basi dyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej powiedział, że jeśli jeszcze raz się to zdarzy, to ją zabiorą, bo widocznie nie jest w stanie się u nas zaaklimatyzować. To było ostrzeżenie dla niej.
Stawialiśmy jej pewne bariery i granice i ona to odrzucała. Wybuchały awantury chociażby o papierosy. Po którejś z nich Basia poszła do dyrektora i powiedziała, że „w tym pierdolonym domu” już nigdy nie będzie – woli iść do Domu Dziecka. Byliśmy u kresu wytrzymałości. Nie mogłem pojąć, że za to wszystko, co im daliśmy, spotyka nas taka niewdzięczność. Mówiłem dzieciom, że to nie jest nasza wina, że wasi rodzice pili. Ale zawsze też podkreślaliśmy, że nie czujemy się ani o milimetr lepsi od ich rodziców.
Dyrektor skierował Basię do schroniska dla dzieci. Tam się okazało, że w oknach są kraty. Po dwóch dniach Basia zadzwoniła i powiedziała: „Tatusiu, czy przyjedziesz po mnie?”, a ja bez szemrania odpowiedziałem: „Oczywiście”. To była łaska, że tak postąpiłem. Pojechałem, podpisałem papiery. Po powrocie Basia zaczęła chodzić do swojej wspólnoty neokatechumenalnej.
To wszystko po ludzku nie byłoby możliwe. Pan Bóg ma moc takich gnoi jak ja poprowadzić. Jestem alkoholikiem, a On dał mi dzieci do wychowania. My się nie nadajemy, ale On właśnie takich sobie wybiera. Nie chcę być pyszny, patrzę na swoje życie i wiem, że gdy zdejmie ze mnie rękę, jestem trup. Jeśli nie będę wołał: „Ulituj się nade mną grzesznikiem”, to umrę. Ja dziś mogę mówić ze spokojem, że Jezus prowadzi moje życie, ale mam świadomość, jaką jestem świnią.
– Czy ty nie kokietujesz? Przecież większość ludzi nigdy na swoje barki nie wzięłoby tego, co ty.
– Nic nie rozumiesz! – Marcin dosłownie na mnie wrzasnął. – Gdybyśmy liczyli tylko na swoje siły, dawno byśmy się poddali. Dzieci nas tak skłóciły. Były chwile straszne. Ja zauważyłem, że mógłbym pracować w obozie koncentracyjnym. Andrzejkowi chciałem głowę urwać, kiedy na złość pokichał się po raz trzeci na twardo. Chciałem go zabić jak kapo. Ja jestem lakiernik, alkoholik, gnój, oszust, złodziej.
– Gdybyś był łachudrą i cwaniakiem, to byś uciekł, jak kiedyś uciekłeś do Niemiec.
– Od pięciu lat wstajemy z Magdą i piętnaście minut się modlimy. I mówimy echo, to znaczy czytamy Pismo Święte i tak jak potrafimy, nazywamy to, co tego dnia Bóg chciał nam przekazać.
Historia naszej Basi jest dowodem na istnienie Bożego miłosierdzia. Wkrótce potem, gdy ją przywiozłem ze schroniska, gdzie zobaczyła kraty w oknach, miała osiemnaste urodziny. Dwudziestego trzeciego maja. Dwudziestego czwartego zaszła w ciążę. Poszła do łóżka z czterdziestoletnim, żonatym mężczyzną. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, myśleliśmy, że umrzemy. Tak byliśmy wykończeni. Mogę jednak spokojnie powiedzieć, że matka Kościół pochyla się nade mną, że Bóg nad nami czuwa. Basia urodziła w lutym, półtora roku temu Damianka. Z tamtym człowiekiem nie żyje. Powiedzieliśmy, żeby nie rozbijała jemu rodziny, że będziemy jej pomagać.
Nasz wnuk, Damianek, zaczął nam nieźle dawać w kość. Ale Bóg się ulitował i znalazło się dla Basi mieszkanie. W zeszłym roku w lipcu się wyprowadziła. I to wyprowadzenie wszystko wyprostowało. Zmądrzała, zmieniła się nie do poznania, nagle zobaczyła naszą troskę. Codziennie dzwoni i mówi: „Tato, mamo. Kocham was”. Promieniuje radością, miłością. Przed urodzeniem dziecka paliła dwie paczki papierosów dziennie. Teraz w ogóle nie pali.
– Basia ma taką wiarę jak poganin, który najpierw nie znał Boga, ale jak Go spotkał, to uchwycił się Go obiema rękoma. Ja byłam „skażona” religijnością, mi pewne sprawy przychodziły łatwiej, ale zarazem ciężej. Miałam o wiele mniej do odkrycia. Basia często po kłótni zamykała się w pokoju, brała gitarę, płakała i krzyczała tymi pieśniami do Boga.
Brat Paweł
– Pewnego dnia dowiedziałem się, że trójka, którą przyjęliśmy, ma brata. Pawła. Mój brat miał go w domu na weekend. Zadzwonił do mnie i spytał, czy bym go nie odwiózł. Pamiętam, że całą drogę płakał. Wróciłem do domu i mówię Magdzie, że go bierzemy. „To bierz go ty, ja już nie mam siły. I tak już w naszym fiacie jeździmy w szóstkę”.
Wkrótce po tym zdarzeniu załatwiałem w moim biurze nieruchomości dom dla szefa Arki Noego. Jechaliśmy zobaczyć jedną z ofert i po drodze opowiedziałem mu o moim dylemacie. Na drugi dzień przyszedł i przyniósł kluczyki do siedmioosobowego auta. – „Masz, możecie pojechać po Pawła”.
I Paweł jest z nami od 9 lat. Teraz ma lat 19. Rok temu powiedział mi, że nie cierpi Kościoła i religii. Że ja mu robię zakazy. Wracał po nocy, często poobijany, raz przyszedł ze złamaną ręką i rozciętą głową. Okradli go z dowodu, paszportu. Nie wyciąga żadnych wniosków. Więc powiedziałem, że może wracać, o której chce, ale ma mówić: kiedy wróci. Powiedzieliśmy też, że nie musi chodzić do kościoła. Daliśmy mu wolność, żeby nie mówił, że wszystko jest źle przez Boga. Trzeba zaufać i wiedzieć, że dzieci nie są nasze, że się do niczego nie nadajemy, że jesteśmy kiepskimi rodzicami.
Paweł się buntuje przeciwko Kościołowi, na msze chodzi różnie, ale na laudesy przychodzi.
– Paweł ma FAS – mówi Magda – to znaczy uszkodzenie mózgu, przez picie matki. Często ujawnia się po wielu latach. FAS mogą mieć bardzo inteligentne jednostki. Jest to jakaś luka w rozumowaniu. Jeździłam po całej Polsce na wykłady o FASie, żeby się jak najwięcej dowiedzieć. FAS oznacza pewną zapadkę myślową. Impulsy w mózgu biegną okrężną drogą. Każe mu się na przykład posprzątać kartki na stole. Idzie to zrobić, ale w międzyczasie okazuje się, że obok kot narobił, to on już tego nie posprząta, bo mu nie kazałam.
Damianek
W czasie jednej z wizyt u Marcina i Magdy spotkałem Basię. Wpadła na chwilę z Damiankiem. Radosna dziewczyna, matka. Rozmawialiśmy chwilę sami. Milenka w tym czasie usypiała swego siostrzeńca. Basia mówiła mi o swojej sytuacji. Chodzi do szkoły policealnej i wybiera się na informatykę. Liczy, że jej dzieckiem w czasie nauki zajmie się Milenka i babcia Magda. Ojciec Damianka wie o jego istnieniu, ale nie ma z nim żadnego kontaktu i nie chce go mieć. Teraz poznała chłopaka, „budują na razie relacje”. Jest dobrze, ale nie wie, co będzie w przyszłości.
Rozmawialiśmy o jej domu rodzinnym, z którego nie ma innych wspomnień, jak te, że rodzice wiecznie pili, a ojciec bił matkę, która też była kiedyś dzieckiem adoptowanym. O tym, że Marcin i Magda zawsze kazali im kochać swoich rodziców.
Basia, mając niecałe dziesięć lat, musiała się stać matką dla swego młodszego rodzeństwa.
– Trafiliście do nowego domu, w którym znaleźliście spokój, bezpieczeństwo. Nie obawiałaś się, że przez swoje zachowania, wojny z Marcinem i Magdą, możesz to utracić? Że możecie wrócić do domu na wsi albo Domu Dziecka?
– Nie wiem, czemu to robiłam. Nie pozwalałam mamie Magdzie zajmować się moim rodzeństwem, bo do tej pory ja to robiłam. Wydawało mi się, że wiem lepiej, co jest lepsze dla mojej siostry i mojego brata. Byłam o nich zazdrosna. Wydawało mi się, że będą mnie mniej kochać, gdy mama Magda będzie się nimi zajmować. Że stracę jedyną miłość, jaką miałam. Czułam się ich matką.
– A czy dziś nie masz pokus, by wrócić do czasów buntu i załamania, sięgnąć po narkotyki?
– Nie – śmieje się. – Dziś nie mam żadnych depresji. Za wszystkiego uleczył mnie mój syn. Tak naprawdę to dopiero on zmienił moje życie. Przedtem ciągle się czegoś bałam i czułam się gorsza. Dzisiaj to wszystko minęło. Dla Damianka zrobię wszystko.
Basia siedzi naprzeciw mnie. Ma słoneczną twarz, mówi ze spokojem. Jej oczy niosą nadzieję. I tylko dłonie, które chowa i zaciska, świadczą, że żyją w niej dwie osoby, dwie historie.
Wiele razy słyszałem od księży, że dziecko nie może być drogą rozwiązywania problemów dorosłych. Cóż więc powiedzieć o przypadku Basi, zbawionej przez Damianka?
Marcin mówi, że Damian jest darem Jezusa.
Dom marzeń
– W grudniu 99 roku – mówi Marcin – lata już mi się mylą, to nie ma znaczenia, wybudowałem dom marzeń. Z poprzedniego wyprowadziliśmy się, bo był poza miastem i ze względu na dojazdy trudno nam było uczestniczyć we wspólnocie. Ten był blisko centrum, a jednocześnie położony przy zacisznej ulicy, w pięknym dużym ogrodzie. Same zalety.
Katechiści poradzili nam, byśmy zrobili w nim pokój dla Macieja. Jego wtedy nie było od sześciu lat. Oprowadzając po budowie Tadzia, naszego młodszego syna, który już miał żonę i dzieci, powiedziałem mu o tym. Zrobił minę, jakbym mu zadał śmiertelny cios. Zazdrość młods


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
bratt
Rycerz


Dołączył: 10 Maj 2007
Posty: 67
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Częstochowa

PostWysłany: Pią 10:43, 17 Kwi 2009
PRZENIESIONY
Pią 14:49, 17 Kwi 2009    Temat postu: D.C.

c.d.
Zazdrość młodszego brata. A potem, kiedy Maciej się odnalazł, wyprawiliśmy ucztę. I Tadziu powiedział mi: „Tato, dla mnie nigdy tego nie zrobiłeś. Ciągle mi mówisz o Macieju, a ze mną nie rozmawiasz”. Niełatwo jest zapanować nad relacjami między dziećmi rodzonymi a przybranymi, ale relacje między dziećmi rodzonymi też wymagają wielkiej roztropności. I ciągle coś robimy nie tak.
– A jak Tadziu patrzy dzisiaj na wasze życie, na wasze zaangażowanie religijne?
– On jest nami zauroczony, choć zachowuje dystans – mówi Magda. – Nawet nie chodzi do kościoła. Kiedy się nawróci, będzie z niego większy wariat niż jego ojciec.
– Dzisiaj mówi, że nie może być w Kościele, bo mataczy w interesach, ale twierdzi, że nie może inaczej, bo w jego branży wszyscy oszukują. Jeśli będzie chciał być zawsze korekt, to go wyeliminują. Do kościoła nie chodzi, ale z Bogiem rozmawia.
– Co się stało, że musieliście opuścić dom marzeń?
– Myśleliśmy, że po naszej dotychczasowej życiowej tułaczce – pięć razy zmienialiśmy mieszkanie – dom na Podlaskiej stanie się nasza przystanią. Bóg jednak mnie doświadczył. Dostałem czerniaka, półtora roku chorowałem. Popadliśmy w długi i musieliśmy się wyprowadzić. Kiedy opuszczaliśmy nasze szóste mieszkanie, w Nowy Rok, otworzyliśmy Biblię i Pan dał nam słowo: „Nie bój się, trzódko mała…”. Niesamowite, jak Bóg kieruje słowo do człowieka. Nigdy nie zawiedliśmy się na Bogu. W Biblii jest ponad tysiąc stron. A my zawsze otwieramy na tej jedynej i Bóg do nas mówi. To, czego potrzebujemy.
„Nie bój się…” i z tym słowem wyszliśmy. Teraz mieszkamy w wynajętym domu. W każdej chwili możemy go stracić. Ale nie martwimy się. Mógłbym się znów zatroszczyć o zbudowanie nowego domu. Tylko że mnie własny dom i biznes coraz mniej interesuje. Marzę, żeby wyjechać na misje. Żebyśmy zostali kaznodziejami wędrownymi. Głosić Jezusa. To jest jedyne, co chciałbym robić. Sprawy materialne przestały być ważne. Biblia ciągle mi się otwiera na tych siedemdziesięciu dwóch, co poszli głosić Dobrą Nowinę. Zaproszono mnie do parafii Jana Vianneya na dzień trzeźwości. Pełen kościół ludzi, mówiłem o swojej historii i miłosierdziu. I cały kościół bił brawo. Byłem skrępowany, rozumiałem, że są to oklaski dla Jezusa i Jego miłosierdzia.
Jeżdżę na budowę, organizuję materiał, pilnuję ludzi, to wszystko ważne, ale duchem jestem gdzieś indziej.
Jeden z proboszczów powiedział mi, że 44 lata jest kapłanem i widzi, że nie ma wiary w Kościele. Mówi, że całe życie się starał, płacił za rekolekcje, a teraz widzi, że nie ma ani jednego człowieka, który by miał wiarę. Duch Święty podpowiedział mu, że ma się otworzyć na akcję neokatechumenalną. Zaprosił nas z misjami. Przychodzi na nie sporo ludzi.
– Magdo, opuściliście tyle domów – mówię. – Marcin jest szalony, żyje pasją, wizją, obietnicą. Stosunek kobiety do domu jest inny. Dom to jakby jej ciało, skrzydła, pod którymi gromadzi rodzinę. Jak ty byłaś w stanie przeżyć te wieczne burzenie i budowanie, tułaczkę?
– Tak, to było coś nieludzkiego. Ale teraz widzę w tym wszystkim sens, że to wszystko było dobre, tak jak dobry był alkoholizm w życiu mojego męża. On teraz marzy i jest zdolny wyjechać na misje. Dwa lata temu bym mu wydrapała za to oczy. A teraz mówię, że pojedziemy, jeśli taka jest wola Boga. Myślę, że gdybym kilka razy się nie wyprowadzała, nie byłabym w stanie podjąć takiej decyzji. Ludzie w większości mi nie wierzą, że nie żal mi tych cudownych domów, które miałam. Nie wiem, skąd to mam.
– Może po mamie?… „W łonie matki mnie utkałeś”.
– O przepraszam, ja nie jestem klonem mojej mamusi. Odziedziczyłam po niej bardzo wiele, ale mam też swoje historie. Moja mama całe życie spędziła na Tarnowskiej. Tam, gdzie mnie urodziła i wychowała. Ostatnie lata mieszkała z synem, który miał trudną historię i żonę alkoholiczkę. Chciałam, żeby dokonała u mnie życia, a ona się nie zgodziła. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia poza swoim domem. Ja potrafię.
Odpowiedzią dla mnie na wszystko jest Jezus Chrystus. On miał jakiś plan. Dla nas, bo my już nie istniejemy osobno. Jesteśmy 32 lata małżeństwem. Stanowimy jedność, jedność szczęśliwą. Musiałam być we wspólnocie trzy lat wcześniej od męża, bo gdy on przyszedł, to mnie dogonił i przegonił. Bo on już taki jest. Jak w coś wchodzi, daje całego siebie. Dotknął Pana Boga, a ja jestem bardziej przyziemna. Komu zostało dużo darowane, daje całego siebie.
– A co się stanie z dziećmi? – pytam.
Magda się uśmiecha.
– Jeśli Bóg tak będzie chciał, pojadą z nami. Niedawno spotkaliśmy się z rodziną z Lublina, która jedzie do Düsseldorfu na misje ad gentes – zakładania nowego Kościoła, tam gdzie nie ma chrześcijan. Tam nie ma kościoła, księdza, niczego. Jadą tam cztery małżeństwa, dwa z Hiszpanii, jedno z Niemiec i jedno z Polski. Jedzie też z nimi ksiądz. Będą tam żyli, tworząc wspólnotę, żeby zaszczepić Kościół. Kobieta jest z szóstym dzieckiem w ciąży. Nie wiadomo, kiedy wrócą do Lublina. Cały czas myślimy, żeby wyjechać. Jeszcze nie wiemy gdzie. Marcin kiedyś myślał o Afryce, dokąd zapraszał go zaprzyjaźniony ksiądz. Ale możemy jechać równie dobrze na Wschód albo do Europy.
– Nazajutrz po spotkaniu z tymi ludźmi obudziłem się o czwartej rano i przeszyła mnie strzała. „Ale Marcinie, jeśli wyjedziesz, nie masz dokąd wrócić!”. Ciarki mnie przeszły. Lisy mają nory, ptaki gniazda, a syn człowieczy…. Poszedłem do Magdy podzielić się tą myślą. A ona mówi: „Przecież ja to wiem od dwóch lat”. A ja głupiec myślałem, że odkryłem Amerykę.
* * *
Magda i Marcin śmieją się ze swej opowieści. Z opowieści, po której normalnego człowieka przechodzą ciarki – i to nie tylko, gdy „przeszyje go strzała o czwartej nad ranem”. W nich nie ma strachu. Śmieją się z radości. Śmieją się z siebie. Ze słów nieroztropnych, które stały się proroctwami. „Wystarczy tylko miłość”. Ile barw przybrały w ich życiu te trzy słowa, którymi Magda wytłumaczyła sobie na początku znajomości z Marcinem, że warto mu przebaczyć i dać szansę.
Śmieją się z przygody, której nigdy wcześniej sobie nie wyobrażali. PRZYGODY PRZEMIANY CZŁOWIEKA, KTÓRY PRZEMIENIAJĄC SIEBIE, PRZEMIENIŁ ŚWIAT WOKÓŁ. Historia Marcina to opowieść o złu, z którego Bóg wyprowadza dobro. Alkoholizm wiedzie do uleczenia serca. Lęk do spokoju. To, co wydawało się przeszkodą nie do pokonania, na końcu okazuje się lekarstwem. Dzieci z Domu Dziecka, które – zdawało się – rozbiją pierwotną rodzinę, teraz leczą relacje rodziców z dziećmi biologicznymi.
Marcin jest szczęśliwy, bo po trzydziestu latach zdołał swojemu synowi Maciejowi, do którego pojechał do Irlandii, powiedzieć po raz pierwszy, że go kocha. Musiał przejść niewyobrażalną drogę, by udźwignąć to tak normalne słowo między ojcem i synem.
Wszystko się dopasowało. Dotarło. Lęk i zazdrość zamieniły się w miłość.
A może to iluzja? Czy w stosunkach między ludźmi, w rodzinie, możliwa jest stała harmonia? Czy nie trzeba walczyć każdego dnia?
Nie mogę się nadziwić historii Magdy i Marcina. Gdybym nie zobaczył ich oboje z bliska, nie zobaczył całej ich rodziny, gdybym „nie dotknął”, pewnie bym nie uwierzył, że to w ogóle możliwe. Na początku obawiałem się, że Marcin opowiada legendy. Dokonali rzeczy ponadprzeciętnych, ale i tak zawsze będą budzili pytania. Ile w tym wszystkim jest prawdziwego Bożego szaleństwa, a ile nawiedzenia? Ile próby zadośćuczynienia za poprzedni żywot, w którym kierownikiem była gorzałka? Czy tamten żywot można odkupić jedynie szaleństwem? Niektórzy powiedzą, że to typowe zjawisko. Człowiek, który wyszedł z uzależnienia, już zawsze będzie szedł od bandy do bandy, bo nie wie, co to złoty środek.
Marcin często podkreśla, że jest ostatnią nędzą, gnojem, oszustem, alkoholikiem. Częściej nawet mówi o sobie jako o gnoju niż alkoholiku. Zaprzyjaźniony ksiądz powiedział mi, że to jest postawa bardzo neokatechumenalna. Uznanie i wyznanie własnej nędzy – nędzy, którą postanowił posłużyć się Bóg. Myślę, że po tej ścieżce Bożego wybraństwa trzeba iść bardzo odważnie, ale i roztropnie. Nie można temu wybraństwu przypisywać cech wyjątkowości. Bóg wybiera każdego człowieka. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ta pokora, to samouniżenie może stać się progiem pychy – poczucia wybraństwa wywyższającego mnie nad innych, choćby nawet w nędzy.
Historia Abrahama Wyrwikufla niesie wiele pytań i wątpliwości. Czy można ufać człowiekowi, który nie potrafi zachować umiaru? Obawiamy się takich ludzi, czy jednak gdyby Marcin był poukładany, szedł środkiem, a nie od bandy do bandy, dokonałby rzeczy, na które wszystkim roztropnym nie starcza wyobraźni, odwagi i… miłości?
Można mnożyć pytania. Uświadamiam sobie na koniec tylko jedną rzecz. Gdyby Marcin i Magda poddali się w jakimś momencie zwątpieniu, ktoś z boku mógłby wtedy powiedzieć: „No tak, poszli fałszywą drogą, trzeba było najpierw kupić sobie kwiatek…”.
Jan Grzegorczyk


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jola8001
Przyjaciel forum
Przyjaciel forum


Dołączył: 03 Maj 2007
Posty: 280
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:28, 17 Kwi 2009    Temat postu:

Dziękuję :*

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
malutki
Chorąży


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 121
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 21:28, 09 Maj 2009    Temat postu:

trzeźwym być to przyjmować z miłością wszystko co MIŁOŚĆ nam daje. Piją ci, co nie chcą czuć bólu...JEZUS nie wypił octu uśmierzającego ból...przyjął wszystko świadomie z miłości do tego, przez którego anioły upadły ...bo nie chciały przyjąć do wiadomości, że JEZUS stanie się człowiekiem a MARYI będą musieli być posłuszni...

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
serenada
Setnik


Dołączył: 04 Kwi 2012
Posty: 43
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:50, 15 Kwi 2012    Temat postu:

Malutki... brak mi słów....

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Walka duchowa Strona Główna -> Modlitwa / Miłosierdzie Boże Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin